Przejdź do głównej zawartości

Bitwa o Żory w marcu 1945 Oczami Korespondenta Wojennego.

    

Jak wiemy bitwy o Żory w 1945 roku, są szalenie ciekawym tematem. Jednym z pierwszych źródeł, jakie miałem okazję poznać, badając go, jest książka pt. „Różne dni wojny”. W niej korespondent wojenny Konstantin Simonow poświecił ponad 20 stron, opisując dzień, w którym miasto zostało zdobyte przez armię czerwoną. A on sam spędził go pomiędzy generałami i wojskiem. Książka bardzo ciekawa natomiast okraszona sporą nutą propagandy i pomijania pewnych nie zbyt wygodnych faktów.

    Dzisiejszy post stworzony jest na bazie książki „Różne dni wojny”. Gdy po raz pierwszy miałem ją w rękach, nie wiedziałem do końca, w jakich miejscach na mapie Żor odbywa się akcja. Dziś to wiem na podstawie innych źródeł. Mój ewentualny komentarz będzie pod grafikami i w kwadratowym nawiasie, trzy kropki oznaczają, że jest wycięty kawałek tekstu autora.

  Akcja rozpoczyna się rano 24 marca 1945 roku. Walki pod Żorami odbywają się już od ponad dwóch miesięcy, po pierwszej styczniowej bitwie osłabły do czasu, aż pojawił się w okolicy 4. Front Ukraiński. Po klęsce ofensywy na osi Strumień — Pawłowice. Postanowiono dokonać przełamania przez Żory. W tym celu sprowadzono bardzo dużo wojska w tym czołgi, działa samobieżne oraz różne rodzaje artylerii. Wszystko zostało skrycie przygotowane i czekało na ten dzień. Dodam jeszcze, że pierwsze sceny odbywają się w miejscowości DĄBIE a pisarz, podjeżdża tam z Pszczyny.

K. Simonow, „Różne dni wojny”. Tom. 2, Lata 1942-1945, Wydanie PL: Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej,  Warszawa 1981 (Strony 521 -544).


Notatnik z 24 marca 1945 roku.

    Wreszcie zaczyna się dawno oczekiwane natarcie, raz jeszcze przeniesione z powodu pogody z wczoraj na dzisiaj, Tym razem postanowiono uderzyć z niemal całkiem głuchego ostępu leśnego, przez miasto Żory, pod którym zajmują pozycję nasze oddziały. Po lekcji, jakiej udzielono nam podczas poprzedniego nieudanego natarcia, przygotowywano je teraz w największej tajemnicy. Nad ranem drogi były zupełnie puste, wszystko już zawczasu odciągnięto na boki i zamaskowano. Tylko przy samym przednim skraju stoją, zamaskowane gałązkami i osłonięte poranną mgiełką, czołgi brygady czechosłowackiej i pułk naszych dział samobieżnych. Wysunięto je tutaj w nocy.


    Początek przygotowania artyleryjskiego wyznaczono na 8:15. Gwiazdy już bledną, a od strony okolicznych bagien, stawów i jezior ciągnie wilgocią. [...] Wymijamy czołgi i działa samobieżne, skręcamy w lewo i zatrzymujemy się koło trzech murowanych domów. Tutaj znajduje się punkt obserwacyjny korpusu. Koło ogrodzenia z siatki jest dziura w ziemi. Jest to szczelina osłonięta na wszelki wypadek dwoma rzędami gałęzi.

    Przedni skraj przebiega mniej więcej kilometr stąd. W przodzie widać nasyp kolejowy, na którym umocnili się Niemcy. Za nasypem są Żory, ale na razie osłania je mgła. Wchodzę do małego pokoju, w którym stoi kilka obitych pluszem krzeseł i niklowane łóżko. Dowódca 95. Korpusu Strzelców generał Mielnikow leży na łóżku w rozpiętym mundurze, z rękami podłożonymi pod głowę. [...]

    W tym samym pokoju jest również szef sztabu i szef artylerii. Wszyscy trwają w męczącym oczekiwaniu. To jeden, to drugi wychodzi na ulicę, żeby zobaczyć, jaka jest pogoda. Mgła wciąż jeszcze nie opadła, chociaż dzień zapowiada się ładny.

— Nie opadnie przed jedenastą. — mówi posępnie Mielnikow

— Już wczoraj meldowałem o tym dowódcy. Wczoraj także było potem ładnie, ale mgła opadła dopiero o jedenastej. Jeżeli zaczniemy przedwcześnie, to wystrzelamy niepotrzebnie dużo pocisków. Ktoś z obecnych mówi, że byłoby lepiej zacząć o dwunastej albo o pierwszej, ta niezwyczajna dla Niemców pora kompletnie by ich zaskoczyła.

— Moim zdaniem i tak będzie to dla nich zaskoczeniem — mówi Mielnikow. Jestem przekonany, że do tej pory nic nie wiedzą. Zachowują się ani za cicho, ani za głośno, tak jak zwykle, ale jeżeli zaczniemy, zanim opadnie mgła, to na próżno wystrzelamy pociski, a to będzie źle. [...]


Mapka przedstawia sytuację z 24 marca 1945 roku. Jest to wycinek większej całości. Czerwoni na czerwono, niemiecki wermacht razem ze swoimi liniami umocnień na niebiesko, na tej mapce zaznaczane są lokalizacje wojsk potwierdzone w jakiś sposób w źródłach. Zapewne powinno być dużo więcej wojska szczególnie w miejscowości Dąbie, gdzie odbywa się opisana właśnie akcja.

Dzwoni Moskalenko! [dowódca 38. Armii

— Tak jest. Słucham. Tak jest ... — ucieszony czymś Mielnikow mówi do słuchawki, po czym ją odkłada. Przesunięto o godzinę, Natychmiast zawiadomić wszystkich zwraca się do dowódcy artylerii. Potem znowu się zasępia i powtarza z uporem, że o dziewiątej piętnaście mgła też jeszcze nie opadnie. [...] Po pięciu minutach, utykając na jedną nogę, wchodzi dowódca brygady artylerii. Szczupły, o spiczastym nosie, wydał mi się bardzo młody, dopóki nie ściągnął z głowy żołnierskiej czapki z generalską gwiazdką. Był niemal zupełnie siwy. […] 

Po kilku minutach dzwonią z dowództwa armii, że przygotowanie artyleryjskie znowu odłożono o godzinę. To dobrze mówi Mielnikow. Więc o DZIESIĄTEJ PIĘTNAŚCIE. A mgła i tak przed jedenastą nie ustąpi, powtarza z uporem. [...] Wychodzę na ulicę. Mgła zaczyna jednak powoli opadać. Już widać dachy domów na skraju Żor. Zaczynam przypuszczać, że Mielnikow jednak się myli i mgła ustąpi jednak przed jedenastą.

— Przed jedenastą nie opadnie — powtarza

— Zameldowalibyście dowódcy — radzi ktoś.

— Co mam meldować! Oni tam także wszystko widzą nie gorzej niż ja. Przecież nie siedzą gdzieś w sztabie, tylko tutaj, osiemset metrów ode mnie.

— Moim zdaniem zamaskowaliśmy się dobrze. Oczywiście, przed dwoma czy trzema dniami zauważyli, że ustawiamy artylerię do strzelania na wprost, ale tego samego wieczoru kazałem całą artylerię jeszcze raz przestawić. Nad ranem Niemcy zaczęli strzelać do wykrytych celów, postrzelali, postrzelali w puste miejsca, doszli do wniosku, że nas załatwili, i uspokoili się, a ja mam wszystko nietknięte.

Widok na Kleszczów. Punkty obserwacyjne dywizji znajdowały się znacznie bliżej linii frontu. Na Kleszczówce i w Kleszczowie, tam obserwatorzy mieli bliższy wgląd na obrońców umocnionych na nasypie kolejowym. Dowództwo Korpusu, w którym panowie rozmawiają, znajduje się znacznie dalej, mniej więcej w prawym górnym rogu kadru. Dowództwo Armii, z którego dzwonił Moskalenko jeszcze trochę dalej. Autorem zdjęcia jest Tomasz Bednarczyk.

Z punktu obserwacyjnego jednej z dywizji dzwonią, że grupy Niemców uzbrojonych w erkaemy podchodzą do nasypu kolejowego.
— Czyżby jednak coś zwąchali? — mówi do słuchawki zaniepokojony Mielnikow
— Nie może być. Postrzelajcie do nich trochę z tych dział, które są ustawione do strzelania na wprost.  — Niechaj sobie trochę do nich po strzelają, dadzą im małego łupnia, to też zysk. A ponadto byłoby to nawet podejrzane, gdybyśmy ich obserwowali, nie strzelając.

Po dwudziestu minutach otrzymujemy meldunek, że Niemcy, jak się okazuje, nie podchodzą do nasypu kolejowego, lecz odwrotnie, wycofują się z niego.
— To już gorzej — stwierdza Mielnikow. Wszyscy w pokoju są podenerwowani.

— Niedobrze, jeżeli mimo wszystko coś zwąchali. Chociaż podtrzymuję to, co powiedziałem: nie powinni byli nic zauważyć, ale w takim razie, dlaczego przesuwają oddziały? No nic, za pięćdziesiąt minut zaczniemy. Nawet jeżeli odejdą na drugą pozycję, to i tak daleko nie ujdą. Na pierwszą pozycję damy tylko dziesięć minut ognia i potem od razu przeniesiemy ogień na drugą. Jeszcze nie wiadomo, gdzie gęściej będą padać pociski. Oczywiście, ze względów psychologicznych byłoby źle, gdyby się czegoś domyślili. W takich wypadkach zawsze potem trzymają się mocniej. Zresztą, tak czy owak wytłuczemy ich co do jednego. A u nieboszczyków czynnik psychologiczny nie odgrywa specjalnej roli. Niechaj armaty strzelają na wprost, to jak najczęściej. Niech działa strzelają pojedynczo, bez otwierania ognia ciągłego. 

W pobliżu zaczynają padać niemieckie pociski. Drżą szyby.

— Kapie — mówi Mielnikow. Wybuchy stają się coraz częstsze. Po chwili napad ogniowy ustaje. Zapada cisza. Tylko na przednim skraju strzelają na wprost niezbyt głośno, co pewien czas, nasze działa małokalibrowe. Ktoś dzwoni z dywizji. Odłożywszy słuchawkę Mielnikow mówi:

— Meldują, że strzelają do Niemców, celnie. A ci, co odeszli, wrócili na nasyp. 

—Nie szkodzi. Wytłuczemy ich. Co do nogi! — Wymawia to urywanie, z wielokropkiem. Wali przy tym ciężko pięścią w stół. 


 -- UDZERZENIE POMOCNICZE --

    Punktualnie o dziewiątej trzydzieści dobiega z lewej strony ciężki gwizd katiusz i jedno głębokie westchnienie setek luf artylerii. SĄSIEDZI ZACZĘLI!!! Wychodzimy na dwór. Z lewej, dziesięć kilometrów stąd, wszystko ryczy i łomoce. To ze zdobytego podczas poprzedniego natarcia przyczółku zaczął przygotowanie artyleryjskie korpus Bondariewa.

[Celem odwrócenia uwagi od głównego uderzenia 101. KP rozpoczął uderzenie pomocnicze z okolicy Pawłowic w Kierunku na Jastrzębie]

    Było ono tam wyznaczone o czterdzieści pięć minut wcześniej niż tutaj, na kierunku głównego uderzenia, liczono bowiem na to, że Niemcy potraktują to jako powtórzenie naszego natarcia na tym samym odcinku co poprzednio. I od razu podciągną tam swoje najbliższe odwody. A potem, kiedy już się wyjaśni, że zadajemy główny cios tutaj, zawracanie ich z drogi będzie tylko zbędną stratą czasu. O ile mi wiadomo, w ostatnich dniach wiele czasu poświęcano, problemowi dezinformacji Niemców. Dokonywano pozornych przesunięć oddziałów, pożyczano, zwłaszcza sąsiadom z lewej, kolumny transportu samochodowego, pędzono czołgi drogami rokadowymi tam i z powrotem, aby wywołać wrażenie, że główne uderzenie jest przygotowywane właśnie tam. Wśród powszechnego huku kanonady tylko z rzadka słychać wybuchy. To ostrzeliwują się Niemcy.

Dla osiągnięcia przełamania sprowadzono poza artylerią lufową sporo wyrzutni rakietowych. Miały one odegrać główną rolę podczas przygotowania artyleryjskiego. Na zdjęciu jeden z trzech rodzajów tej broni, jaka wykorzystana została w Żorach. Zarazem najpopularniejsza z rodziny BM-13 Katiusza. Prezentowany egzemplarz należy do Muzeum Uzbrojenia na Cytadeli w Poznaniu.

Wracamy do pomieszczenia. Dzwoni ponownie dowódca 38. Armii
—  Spokój, tylko spokój - ostrzega.
— Boi się, żebyśmy na wieść, że sąsiedzi już zaczęli, nie wyrwali się za wcześnie — mówi z uśmiechem Mielnikow po odłożeniu słuchawki.


Dziesiąta dziesięć! —  wśród milczenia, jakie zapadło, odzywa się dowódca artylerii. Wzywa jeszcze dwóch pułkowników, dowódców brygad. Obaj mają w rękach laski. Jak zauważyłem, wielu naszych oficerów, zwłaszcza czołgistów i artylerzystów, przyjęło zwyczaj chodzenia z laską, a może to tylko taka moda. Pewnie i jedno i drugie.
— Przygotujcie się, już więcej nie będziemy odkładać — zwraca się do nich dowódca artylerii tonem nawet nieco podniosłym — Obsługi, za sznury spustowe wziąć!...
— Tak jest! Za sznury spustowe wziąć! — powtarzają pułkownicy i wychodzą. Pozostała minuta.
— No cóż, z Bogiem! — mówi ktoś. 
— Powodzenia — powiada Mielnikow i zapiąwszy swój skórzany płaszcz na wszystkie guziki, wciska papachę na głowę i rusza ku drzwiom.

Na środku kadru gen. mjr Ivan Ivanovich Melnikov (Мельников) Zdjęcie zostało wykonane prawdopodobnie podczas akcji pod Żorami. Wynika to z internetowej wersji książki w języku rosyjskim, link będzie na dole. Zdjęcia żorskie wykonuje dzisiaj światowej sławy fotograf. Max V. Alpert (Альперт). Będzie o nim mowa w tej książce.

Ognia! — stojąc w progu, mówi do dowódcy artylerii.

    Ten skacze do dołu wykopanego tuż przy domu, w którym znajdują się radiostacje i aparaty telefoniczne. Po piętnastu sekundach rozlega się pierwsza straszliwa salwa eresów. Ogniste pociski przelatują nad naszymi głowami, na wysokości kilkuset metrów od ziemi czernieją i stają się podobne do małych hantli. To ciężkie pociski rakietowe. A w minutę potem za naszymi plecami, wypełniając łoskotem wszystko dokoła, prawie równocześnie zaczynają strzelać tysiące luf artyleryjskich. W tejże minucie ruszają obok szosą lekkie działa samobieżne SU-76 Idą z dużą prędkością, jedno za drugim, i znikają za zakrętem.

Salwa baterii BM-31. Takie wyrzutnie były na wyposażeniu dwóch brygad biorących udział w szturmie na Żory, po jednej z nich do dziś zachowały się bardzo wyraźne ślady, na które natknąć się można, spacerując po lesie pomiędzy DK81 a strzelnicą. Śmiertelnie ciekawe jest to, że jest ich 36 dokładnie tyle ile miała wyrzutni 34. Brygada Moździerzy Gwardii. Zdjęcie zrobiono podczas szturmu na Wrocław. Źródło: waralbum.ru

    Przed nami jeden wielki huk, wszystko się wali. Początkowo jeszcze można obserwować, jak pociski trAFIają w domy na skraju Żor. Potem nad miastem ukazują się nasze bombowce, wszystko zlewa się w ogromną łunę, nad którą unosi się całun dymu i kurzu. Tu i ówdzie z tego całunu wystrzelają w górę czarne słupy dymu. Nad niemieckimi transzejami na skraju miasta przelatują z ciężkim rykiem samoloty szturmowe. Za działami samobieżnymi posuwają się szosą czechosłowackie czołgi. Na drugim lub trzecim z nich czołgista w skórzanej kurtce macha zdjętym z głowy hełmem ku maszerującej wzdłuż drogi piechocie.


Atak czołgów i lotnictwa. Zapewne u nas wyglądało to podobnie. Zdjęcie zrobiono podczas szturmu na Wrocław. Źródło: waralbum.ru


    Od domu, przy którym stoimy, odrywa się jakiś oficer i biegnie do drogi. Jest to pewnie oficer łącznikowy, który musi jechać do przodu. Macha ręką, żeby go wzięto na pancerz, ale czołgi napierają na siebie i nie mogą się zatrzymać, i fakt, że nie mogą się zatrzymać, jest też w jakiś sposób emocjonujący. Czołgi jeden za drugim skręcają z szosy i idą ukosem przez pole ku przeprawie, którą zbudowano na lewo od miasta. Wchodzę na strych. Przez lornetę nożycową dobrze widać, jak pierwsze czołgi, które już przeprawiły się przez rzeczkę, obchodzą Żory, mijają pierwsze niemieckie transzeje i sunął dalej. Widać małe figurki saperów idących przed czołgami z mackami do wykrywania min.

    Z lewej i z prawej strony czołgów idzie piechota, przy czym, jak zawsze podczas ataku, wydaje się z odległości, że jest jej niewiele. Zresztą nie tylko się wydaje. Jeśli się weźmie pod uwagę cały ogromny mechanizm współczesnej wojny, to kiedy, tak jak na przykład dzisiaj, na kierunku głównego uderzenia przechodzi do natarcia przy wsparciu sąsiadów cala armia, na samym odcinku przełamania idzie praktycznie w pierwszym rzucie niezbyt wiele piechoty kilkuset, może do tysiąca ludzi. Wszystko jest urzutowane w głąb, a w tym korpusie, który przełamuje front na kierunku głównego uderzenia, przodem idzie jedna dywizja ugrupowana w dwa rzuty. W pierwszym rzucie idą dwa pułki, a w każdym z nich w przodzie po dwa bataliony. W tych batalionach jedna kompania idzie nieco z boku i z tyłu, a dwie z przodu. W rezultacie wychodzi na to, że na odcinku przełamania w pierwszych szeregach natarcia idzie siedmiuset, ośmiuset piechurów plus saperzy, plus czołgi i wszystko, co ich wspiera.

[Autor pomija tutaj pewien istotny, lecz niewygodny dla propagandy fakt. Mianowicie czołgi 1.Czechoslowackiej Brygady Pancernej miały problem z przejechaniem przez mostek na Rudzie, a po jego przejechaniu 18 maszyn stanęło w błocie, na Kleszczowskich łąkach. pozostałe czołgi, zamiast nacierać pomagały wydostać kolegów. Upłynął cenny czas i cały efekt nawały artyleryjskiej upłynął, Niemcy ogarnęli się na drugiej linii i strzelali jak do kaczek]

    Ostatnie czołgi wciąż jeszcze idą szosą. Z obu stron obłożone są faszyną z długich gałęzi, na pancerzach siedzą desanciarze, a na ostatnim czołgu obok desanciarzy ulokowali się regulujący ruch z chorągiewkami. W Żorach, które teraz płoną, zajmą pierwsze posterunki regulacji ruchu. Przez lornetę nożycową dobrze widać, jak kolumna piechoty coraz bardziej się wydłuża. Prawie nie widać po obydwu jej stronach dymów eksplozji. Tym razem sytuacja rozwijała się pomyślnie. Niemiecka artyleria przedniego skraju została gruntownie obezwładniona na całym odcinku przełamania, jednakże na punkcie obserwacyjnym panuje nastrój wyczekiwania i niepokoju.

Schemat Ognia Artylerii Rakietowej 38. Armii, naniesiony na ich mapę sztabową. Na liście po prawej wymienione są cztery pułki wyposażone w wyrzutnie BM-8 i BM-13 oraz dwie brygady wyposażone w ciężkie pociski BM-31. Kolorami oznaczono obszary zmasowanego ognia dla konkretnych oddziałów. Bardzo ciekawym jest fakt, że dla Żor wychodzi brygada z pociskami BM-31, zgodnie z tym, co odnajdywano podczas prac ziemnych. Replika takiego pocisku wisi na kościelnym murze. Widoczny schemat wykonano na podstawie oryginału z wojennych dokumentów Arch: ЦАМО, Fund: 13246, Inw: 202914c, Plik: 5.

    Po upływie pół godziny żołnierze przenoszą obok nas pierwszego rannego oficera. Niosą go we czterech, na płaszcz-namiocie. Mija jeszcze parę minut i ktoś przyprowadza wziętego do niewoli feldfebla. Jest umorusany, cały w sadzy i błocie, blondyn, wyglądający na trzydzieści pięć lat. Nie wiem, czy volkssturm, o którym ostatnio tyle się mówi, jest wykorzystywany na innych odcinkach frontu, czy też volkssturmiści nie poddają się, a więc nie trafiają do niewoli, w każdym razie wszyscy jeńcy, jakich widziałem ostatnio, byli nadal tak samo w średnim wieku, jak jeńcy niemieccy w poprzednich latach wojny. Nie widziałem wśród nich ani chłopców, ani starców. Co prawda wielu nosiło okulary i Bóg jeden wie, ilu z nich jest niepełnosprawnych, jednakże jak na razie ani dzieci, ani starców z volkssturmu nie oglądałem.

    W tym, co mówi feldwebel [starszy sierżant], odpowiadając na pytania Ortenberga, nie ma nic specjalnie godnego uwagi. To samo zeznaje w analogicznej sytuacji prawie każdy niemiecki feldfebel. Ważne jest w istocie tylko to, że potwierdza: tak, Niemcy rzeczywiście nic nie wiedzieli o naszym natarciu. Wczoraj łącznościowcy coś im mówili, że u Rosjan coś się gdzieś rusza, ale bardziej sprecyzowanych informacji nie było i dowództwo nie wydało żadnych rozkazów, tak więc nasze uderzenie było dla nich zupełnym zaskoczeniem. Straty od naszego ognia, jak mówi feldfebel, są wielkie, a na pytanie o okoliczności, w jakich dostał się do niewoli, padła dość nieoczekiwana odpowiedź: „Rosyjscy koledzy zaszli mnie z dwóch stron, więc się poddałem".

    Żołnierze wyprowadzają feldfebla, a szef sztabu korpusu, który dotąd łączył się z sąsiadem z lewej, podaje do wiadomości nowinę: mimo że u sąsiada zadawano tylko uderzenie pomocnicze, a w pewnym sensie wykonywano właściwie demonstrację i przygotowanie artyleryjskie było stosunkowo słabe i wprowadzono do walki małe siły, to właśnie tam osiągnęliśmy dość poważny sukces: Niemcy, których sąsiad z lewa miał przed sobą, załamali się i uciekli. Z jednej dywizji niemieckiej wzięto już czterdziestu jeńców (pod koniec dnia dowiedziałem się, że poddało się z tej dywizji około dwustu ludzi). Według zeznań jeńców dywizja ta przed dwoma dniami przybyła z Włoch, gdzie żołnierze przywykli do wojny pozycyjnej z naszymi sojusznikami i bardzo bali się frontu wschodniego. Pewnie dlatego uciekli.

[Chodzi tutaj o niemiecką 715. DP. Po przybyciu z Włoch została wysłana 22 marca wieczorem, na front w połowie drogi z Żor do Wodzisławia Śląskiego. Nie byli gotowi do walki o czym meldowano. 24 marca dywizja, została rozbita, ponosząc dotkliwe straty, a potem spotkały ją jeszcze wszelkiego rodzaju surowe kary. Całkowicie niewinny dowódca dywizji, Generał Hanns von Rohr decyzją wodza został zdegradowany, każdy żołnierz dywizji miał czasowo oddać ordery i odznaczenia.]

Wsiadamy do Jeepa Willysa i jedziemy do Żor.

    Po drodze zatrzymujemy się, Ortenberg na kilku minut wstępuje na punkt obserwacyjny jednej z nacierających dywizji. Ja zostaję na drodze. Już zaczynają się korki. Czołgiści, odwieczni wrogowie łączności, zahaczają antenami radiowymi nawet o najwyżej przeciągnięte przewody, a te, które wiszą niżej, zrywają wieżami i armatami. Jedziemy dalej.
    Cały teren między naszym dotychczasowym przednim skrajem i nasypem kolejowym jest zryty wybuchami. Na polu leży kilku naszych zabitych żołnierzy, najwidoczniej zginęli na minach lub od nie dolotów. Smutne, ale prawie nigdy nie może się bez tego obyć. Nasyp kolejowy jest wzdłuż i wszerz rozorany przez artylerię. Pomiędzy lejami leżą trupy Niemców.

Zdjęcie przedstawia aktualnie omawianą w książce sytuację. Zostało wykonane 24 marca 1945 roku około godziny 13:00. Autorem jest zapewne rzeczony Max Alpert, koloryzację wykonał Macjej Rakoczy zorydawniej.pl


    Most na rzece; nasi przerzucili go w zdumiewająco krótkim czasie. Przejeżdżamy po jego belkach jak po klawiaturze harmonii i wjeżdżamy na peryferie Żor. Tutaj zaczyna się już normalny w takich wypadkach chaos, tym bardziej że miasto leży na przecięciu kilku głównych szos. Przed czołgami idą saperzy, macając bruk uliczny. Za nimi grzechoczą czołgi, a za czołgami ciągną już cysterny z paliwem. Po półgodzinnym przygotowaniu artyleryjskim bombardowaniu miasto dosłownie leży w gruzach. Część domów jest zniszczona do cna, w innych zieją liczne wyrwy od wybuchu pocisków, jeszcze inne płoną, ulice pokryte są gruzem.



    W pierwszej chwili sądziłem, że miasto jest puste, potem jednak okazało się, że nie. Po prostu ludzie siedzieli jeszcze w piwnicach. Przejechaliśmy przez Żory i skręciliśmy w prawo, do stojącej na skraju miasta fabryki, nad którą sterczał w niebo komin przebity przez kilka pocisków. Gdy zawróciliśmy do fabryki, napotkaliśmy po drodze punkt obserwacyjny dywizji, która nacierała w prawo od Żor. W małym schronie zastaliśmy jej dowódcę, generała Dudariewa. [Dowódca 351. Dywizji Strzelców]. Dudariew jest wysoki, barczysty, nosi okulary, które nie pasują do jego dość prostackiej, wyrazistej, męskiej twarzy, czapkę ma zsuniętą na tył głowy, rozpięty kołnierz munduru. Właśnie szykuje się do wyjazdu gdzieś do przodu, ale przedtem załatwia w pośpiechu, jakieś pilne sprawy [...] Od Dudariewa jedziemy do fabryki. Znajdowała się akurat na przednim skraju Niemców. Trafiło w nią wiele pocisków, ale taką budowlę niełatwo jest zburzyć, w zasadzie więc ocalała. Jest to duży, prostokątny, murowany budynek, zawierający trzy hale. Prawdopodobnie jest to fabryka o wąskiej specjalizacji. Na podłodze leżą jeden na drugim świeżo wytoczone pierścienie obrotowe łożysk wież czołgowych. Pewnie tutaj się je produkuje. W hali nie ma prawie niczego poza kilkudziesięcioma ogromnymi maszynami do obróbki skrawaniem i szlifierek.

Z tekstu książki oraz innych źródeł wynika jednoznacznie, że rzeczona fabryka to Huta Pawła. Bardzo ciekawym szczegółem są szlifierki i maszyny do obróbki skrawaniem. Zdjęcie pochodzi z Archiwum muzeum Miejskiego w Żorach.


    W ostatniej, trzeciej hali, na samym jej końcu, między dwiema wielkimi szlifierkami, pod dziurą w suficie od wybuchu pocisku leży nasz zabity żołnierz, dosłownie rozszarpany przez ten pocisk. Po co wlazł w ten najodleglejszy zakątek, gdzie czekała go śmierć? Ścigał jakiegoś Niemca? Nie wiadomo. Nikt nie zdoła już odpowiedzieć na pytanie, dlaczego ten człowiek znalazł śmierć właśnie tutaj, w niemieckiej fabryce w Żorach, między dwiema szlifierkami. Na wojnie dzieje się jednak tyle bezsensownych rzeczy.

Grafika przedstawia cztery kamienice na ryku w Żorach u wlotu ulicy Szeptyckiego. Dziś mamy tam między innymi sklep mięsny i Kasę Stefczyka. Na dole jest wklejony fragment, niemieckiej pocztówki z okresu wojny, przedstawiający to samo miejsce. Zdjęcia zniszczeń pochodzą z Archiwum Muzeum Miejskiego w Żorach a pocztówka z SBC.

    Z fabryki wracamy do miasta. Ludność zaczyna wychodzić z piwnic. Ogłuszeni, brudni, umazani błotem, zasypani tynkiem ludzie, oszołomieni tym, co się działo. Przez półtorej, dwie godziny przeżyli zaiste straszliwe chwile i w żaden sposób nie mogą dojść do siebie. Stoją przy powybijanych oknach, wyrwanych drzwiach i patrzą w milczeniu na przechodzących żołnierzy. Są wśród nich osoby w średnim wieku, są starcy, najwięcej jednak kobiet i dzieci. Zatrzymujemy się, wszczynamy rozmowę. Okazuje się, że to Polacy. Niemiecką ludność cywilną już dawno ewakuowano z miasta. Pozostali tu tylko Polacy, którzy nie chcieli uciekać i w imię tego zdecydowali się na najgorsze. Jedziemy jedną ulicą, potem drugą. Podjeżdżamy do kościoła. Zdaje się, że to ten sam, o którym przed tygodniem mówił po powrocie ze zwiadu Iwan Pietrow, że widać z niego wszystko, trzeba więc pierwszymi wystrzałami zburzyć punkt obserwacyjny Niemców, który najprawdopodobniej mieści się właśnie tam. Jeżeli tak rzeczywiście było, to teraz nie ma po nim śladu. Z kościoła ostał się tylko szkielet. Sąsiadujący z nim cmentarz jest także zryty przez wybuchy cały w lejach. Doprawdy, wojna nawet umarłych nie zostawia w spokoju.


    Wstępujemy do jednego z ocalałych domów. Sąsiedni budynek, trafiony przez bombę w sam środek, zawalił się do wielkiego leja, zasypując go prawie po brzegi. A ten dom, tuż obok, ocalał. W korytarzach i w pokojach panuje bałagan, natłok rzeczy etażerki, wieszaki, serwetki. Wszelkiego rodzaju drobiazgi domowe, które w takiej sytuacji wyglądają wręcz idiotycznie. W pokojach kręci się kilka kobiet, chodzą po korytarzach z dziećmi na ręku.

    Na jednej z ulic spotykamy jeńców, dziesięć osób. Krótka rozmowa z nimi nie odznacza się niczym szczególnym, ale notuję w pamięci charakterystyczny szczegół: jeden z jeńców, Gefreiter, [Kapral] ma na mundurze kilka strzępków jedwabnych nitek w miejscu, gdzie Niemcy zazwyczaj nosili wstążkę honorową za udział w kampanii rosyjskiej zimą 1941-42. Gefreiter pewnie przestraszył się i pośpiesznie zerwał odznakę, zapominając usunąć jej pozostałości. Na następnej ulicy spotykamy jeszcze jednego jeńca, którego prowadzi barczysty żołnierz o szerokiej gębie. Gdzieś go wziął? — pyta Ortenberg.

— Tutaj, w Żorach.
— Jak się poddał?
— Wcale się nie poddał. Idę i widzę, że wylazł z piwnicy, ale dalej pełznie na czworakach między kamieniami. No to pociągnąłem go za kołnierz.

Panorama zniszczonego miasta. Zdjęcie wykonano jakiś czas po wojnie, pochodzi z Archiwum Muzeum Miejskiego w Żorach, koloryzację wykonał Maciej Rakoczy zorydawniej.pl


    Żory coraz bardziej zapełniają się wojskiem i pojazdami. Saperzy o pełnych napięcia twarzach rozglądają się dokoła, macają swymi wykrywaczami min, a już za nimi trąbią niecierpliwie ciężarówki. Wydostajemy się z Żor i jedziemy na zachód zapchaną pojazdami drogą. Na jej początku, przy wyjeździe z miasta stoi na skrzyżowaniu drogowskaz z napisem po niemiecku:

,,Loslau 18 Kilometer".

    Przejeżdżamy dwa i pół kilometra, za jakąś wsią widzimy na drodze i w przydrożnych rowach to tu, to tam trupy Niemców. Zjeżdżamy w dół, wspinamy się na wzniesienie, potem jeszcze pod górkę. Przy drodze stoją Pietrow i Mechlis. Czekają, aż zlikwiduje się korek, stoją ciężarówki, furmanki i czołgi. Podszedłem do Pietrowa. Po raz pierwszy, odkąd się znamy, widziałem go tak szczęśliwego, z promieniejącą twarzą. Nie miał już na głowie papachy, był po wiosennemu.

— Nieźle obrobiliśmy to miasto — rzekł.

Podszedł do niego Ortenberg i powiedział, że rozmawiał z Niemcami i że oni nic nie wiedzieli o naszym natarciu.

Kolejne zdjęcie, które było przy internetowej wersji książki. Na pierwszym planie gen. Iwan Pietrow (Петров). Dowódca 4. Frontu Ukraińskiego, który stracił tę posadę dwa dni później z powodu tak naprawdę nieudolnej akcji w Żorach. Sytuacja o której jest obecnie mowa w książce, miała miejsce gdzieś na samym początku Rogoźnej.

 

— Nie wiedzieli, to prawda — stwierdził Pietrow. — Wszyscy, którzy tutaj byli, zostali na miejscu.

    Korek nieco się rozładował. Pietrow pomachał ku nam ręką i pojechał. Wróciliśmy do naszego willysa i pojechaliśmy za nim. Wkrótce dogoniliśmy go, gdyż w przodzie utworzył się jeszcze jeden korek. Początkowo, kiedy wyjeżdżaliśmy z Żor, sądziłem, będąc pod pierwszym wrażeniem rozwijającego się natarcia, że zdołamy dzisiaj zajechać znacznie dalej. Ale niedaleko za miastem, na stoku pagórka, szła przed nami polem z prawej i lewej strony piechota w rozwiniętym szyku, zapewne drugi rzut. A gdzieś za pagórkiem, całkiem blisko, ale nie w zasięgu naszego wzroku, toczyła się walka. Wybuchały pociski, a przechodzące nad naszymi głowami samoloty szturmowe nurkowały tak blisko nas, że jeżeli nie ostrzeliwały swoich, to Niemcy byli już w zasięgu ręki.

[...] 

Grupa samolotów z 565. pułku lotnictwa szturmowego ma zadanie unieszkodliwić baterie dział i moździerzy przeciwnika pomiędzy miejscowościami Kłokoczyń, Rogoźna, Rowień. Znajdując się już praktycznie nad celem, cała grupa zaczyna zakręcać w lewo i powoli obniżać lot. Na pułapie 700 metrów otwarto ogień z karabinów maszynowych i działek pokładowych. Samoloty cały czas obniżają lot do poziomu około 400m. w międzyczasie, prowadząc ogień w locie nurkowym. Na tej wysokości zostają uwolnione bomby, podpięte pod skrzydła samolotów Ił-2. Po szybkiej akcji trwającej raptem parę minut cel misji zostaje osiągnięty     Autor tłumaczenia: Janusz Miś. 


    Swoim zwyczajem, Pietrow na tym etapie oczekiwania nie tyle dowodził, co obserwował i oceniał, i jeśli można się tak wyrazić, węszył klimat walki. Jego adiutant i jeszcze kilku oficerów metodycznie rozładowywali korek, myśmy zaś stali w parowie pod drzewem, gdy naraz wprost nad naszymi głowami zawył wściekle pocisk. Dźwięk był krótki, szybki, zaraz potem powinien nastąpić bliski wybuch. Pietrow, Mechlis, Ortenberg i Alpert aż przysiedli. A ja, muszę to wyznać, przyległem. Byłem przekonany, że pocisk wybuchnie tuż, tuż. Jednakże gwizdnął nam nad głowami i nie eksplodował. Upadł gdzieś i nie wybuchnął. Wszyscyśmy się wyprostowali. [...]

    Zawróciliśmy pod górę i ujechaliśmy ze dwieście metrów. Zatrzymaliśmy się koło jakiegoś murowanego budynku. Na podwórzu było dużo koni i żołnierzy. Korka na drodze wciąż jeszcze nie rozładowano. Ten dom na wzgórzu miał ogrodzenie z siatki, ale jak wszędzie tutaj siatka była zamocowana na solidnych słupach betonowych. [...]

Tutaj poznana do tej pory „Śmietanka”: Otenberg, Simonow, Pietrow, Episzew i jeszcze dwie osoby. Kolejne zdjęcie wykonane w Żorach, którego autorem jest najprawdopodobniej Max Alpert. W tekście książki było przed chwilą, że wrócili się pod górkę. Wychodzi na to, że ta cała śmietanka znajduje się Hańcówce.
    

    W pewnej chwili odniosłem wrażenie, że ruch na przedzie uległ zahamowaniu. Pietrow był niezadowolony, denerwował się. Mechlis powiedział mu, że teraz chyba należałoby puścić do przodu piętnaście, dwadzieścia czołgów i ryzykując ich utratę, spróbować przedrzeć się do Wodzisławia. Właśnie teraz, ponieważ potem potrzebne będą w tym celu znacznie większe siły. Pietrow przyznał mu rację. I trzeba by jeszcze wysunąć do przodu jakieś pięćdziesiąt dział do strzelania na wprost, żeby ostrzeliwały miasto. Nie wiem, w jakiej mierze zostało to potem zrealizowane, w tym momencie, przy mnie, żadnych rozkazów nie wydano.

    Wszystko, co przełamywało pierwszy pas obrony Niemców, ciągnęło teraz drogami do przodu. Ale chyba artyleria, która po przygotowaniu ogniowym z opóźnieniem zjechała ze stanowisk, utknęła gdzieś wśród tego powszechnego ruchu. Walka w przodzie ucichała. Bez artylerii piechota nie szła do ataku i tempo natarcia trochę osłabło. Co prawda większość czołgów poszła już do przodu, ale jeszcze nie było dokładnie wiadomo, jaką rubież osiągnęła piechota. Po pierwszym pomyślnym zrywie zdarzają się nie tylko złe niespodzianki, ale również dobre. Niekiedy z braku łączności nadsyłano meldunki nie tylko pomniejszające fakty, jak to bywa podczas niepomyślnie przebiegającego natarcia, wyolbrzymiające.

Na podwórzu Pietrow przysiadł na furmance i myślał o czymś w milczeniu. Mechlis stał obok niego. W pewnym momencie o dwieście metrów od nas, na zboczu pagórka, wybuchnął ciężki pocisk. Zaraz potem jeszcze jeden.
— Przejdźmy bliżej domu — powiedział Pietrow wstając. Gdyśmy szli, z tyłu eksplodowały trzy lub cztery pociski.
— Zaraz odpalą jeszcze dwa — powiedział Pietrow, ale Niemcy nie odpalili. Poszliśmy za dom i tam się zatrzymaliśmy.
— Zaraz Niemcy oczyszczą drogę — stwierdził Mechlis.
— Jak miotłą — przytaknął Pietrow. I rzeczywiście, kiedy po pięciu minutach podeszliśmy do ogrodzenia, droga była już wolna od pojazdów, chociaż dopiero co zdawało się, że nikt ich nie ruszy z miejsca.

    Dom pełen był kierowców i żołnierzy, których napchało się tam zaraz po pierwszych wystrzałach. Niemcy nie strzelali więcej. Jak się dowiedziałem wieczorem, dwieście metrów od miejsca, gdzieśmy stali, w czasie tego ostrzału została zniszczona radiostacja, zginął dowódca brygady artylerii i jego szef łączności, kilku oficerów odniosło rany. Po dwudziestu minutach sposępniały Pietrow wsiadł w milczeniu do willysa i pojechał z powrotem do Żor. Stamtąd pewno na inne odcinki frontu. Ortenberg udał się na poszukiwanie szefa wydziału politycznego jakiejś dywizji, ja zaś, pożegnałem się z ALPERTEM, który pojechał do redakcji WYWOŁAĆ ZDJĘCIA.

   Wyruszyłem na poszukiwanie punktu obserwacyjnego Moskalenki. Żeby dowiedzieć się, gdzie on się znajduje, pojechałem najpierw na punkt obserwacyjny Mielnikowa. Nie było już tam prawie nikogo poza szefem sztabu artylerii, który dość ostrym tonem rozmawiał przez telefon z dowódcą artylerii armii. Ten ostatni zażądał wykonania nalotu ogniowego na jakąś miejscowość, gdzie siedzieli Niemcy, ale miał wątpliwości, czy jego rozkaz został wykonany. Przez telefon toczył się spór w tej sprawie. Odłożył słuchawkę i zaczął krzyczeć na łącznościowców, żądając, aby połączyli się z dowódcami pułków. Z trudem udało mi się oderwać go na chwilę i dowiedziałem się, że punkt obserwacyjny Moskalenki znajduje się zaledwie osiemset metrów stąd, trzeba cofnąć się tą drogą, a potem skręcić w prawo. Po pięciu minutach już tam byłem. [Simonow wrócił tam, gdzie był rano, już wtedy była mowa, że Moskalenko jest 800 metrów dalej]

Generał MOSKALENKO  znajdował się w smętnym, nieco sarkastycznym nastroju.

— Źle idą mówił. — Źle! Idą, stają, idą, stają... Diabli wiedzą, co to za tempo. Nie starcza im zrywu. Trzeba ich popychać. Smutne to. Bardzo smutne! Musimy walczyć na dwa fronty z Niemcami i ze swoimi. A zwłaszcza po każdym przygotowaniu ogniowym z artylerzystami, żeby w porę ruszali potem do przodu.

    Według mego odczucia natarcie rozwijało się nieźle, chociaż nie tak dobrze, jak można było sądzić po pierwszym zrywie. Wszyscy, których dzisiaj obserwowałem, początkowo, mając w pamięci niepowodzenie poprzedniego natarcia [chodzi o Pawłowice z 10 marca], myśleli o obecnym z dużym niepokojem. Po pierwszym udanym zrywie uwierzyli, że dalej wszystko pójdzie w narastającym tempie, ale teraz byli rozczarowani, że znowu trzeba naciskać, popychać, że znowu nastał czas popychania, przebijania się. [...] Trwała zwyczajna wojenna szarpanina.

Kiedy przyszedłem, Moskalenko przywitał mnie z żartobliwym wyrzutem:

— Cóż to z wami się dzieje? Ja tutaj, można rzec, specjalnie przygotowałem swój punkt obserwacyjny, żeby było co pokazać korespondentom, a wy nie pokazujecie się całe sześć dni. Powiedziałem mu, gdzie byłem w tym czasie i gdzie byłem dzisiaj od rana. Mimo to proszę sobie obejrzeć nasz punkt obserwacyjny wciąż z tym samym uśmiechem powiedział Moskalenko go wkrótce opuścimy, to nie będzie już co oglądać.
    Zszedłem kilka stopni w dół i znalazłem się w wysokiej murowanej piwnicy - w jej murach wybite były trzy szczeliny, w których ustawiono lornety nożycowe, w ogóle wszystko tu składało się na obraz idealnie przygotowanego punktu obserwacyjnego. Ostatnimi czasy, odkąd ludzie nie mają już stale nad głową niemieckiego lotnictwa, coraz mniej starannie urządzają punkty obserwacyjne, zwłaszcza w czasie natarcia, i taki jak ten stanowi rzeczywiście rzadkość.
    A propos, zabawny szczegół. Drzwi do podziemia oklejono szczelnie czarnym papierem z opakowań materiałów fotograficznych, wskutek czego przypominały ni to wejście do grobowca, ni to do ciemni fotograficznej.
— Założono tu nawet telefony WCz — powiedział adiutant schodzący do piwnicy razem ze mną
—No i jak, pojedziemy na nowy punkt obserwacyjny? - zapytał Moskalenko Eepiszewa.
— A gdzie jest wasz nowy punkt? — zapytałem.

— Za Żorami w lewo, na pagórku. Stamtąd jest bardzo dobra widoczność. Kiedy wyjeżdżaliśmy do przodu, upatrzyłem sobie to miejsce na punkt obserwacyjny. Urządzono go tam wprost w leju, w którym już raz siedzieliśmy. Niemcy zauważyli, jak mu błyszczą naramienniki Moskalenko ruchem głowy wskazał Eepiszewa i zaczęli strzelać. Więc my do leja! Wielki, po naszej bombie. Odegrał, jak to się mówi, podwójną rolę. Gubanow, nie zapomnijcie zabrać krzeseł zwrócił się do adiutanta. - Chociaż w leju, ale na krzesłach. Pewnie już przeciągnięto tam łączność. No jak, idziemy?

W tym momencie zadzwonił jeden z dowódców korpusu. 

[Był to Generał Sołowiew dowódca 126.Lekkiego Korpusu Strzelców Górskich, który miał wtedy spore kłopoty w laskach na północ od Rogoźnej. Patrz mapka poniżej. Z dwóch korpusów biorących udział w ofensywie na Żory ten był tym słabszym]

    — Słucham! — rzekł Moskalenko. — Gdzie jesteście, w zagajniku? W jakim zagajniku? Nie, proszę mi powiedzieć, w jakim! — dopytywał się cierpliwie, rozdrażnionym tonem. 
 — W tym zagajniku, o którym przed dwoma godzinami meldowaliście mi, że w nim jesteście? Aha, nie w tym! Więc, w jakim? Aha, w tym. Spojrzał na mapę. Głos mu się nie zmienił.
— Do waszej wiadomości: ten zagajnik znajduje się w odległości dwustu metrów od tamtego.

Dotąd mówił spokojnie, ale teraz wybuchnął:

Naprzód! — krzyknął. —Natychmiast naprzód! To nieładnie z waszej strony, że tak postępuje, bardzo nieładnie! Czyżbym musiał kijem popędzać was do przodu? Jaki opór? Żadnego oporu tam nie ma. Wchodzą do lasu? Przed pięcioma godzinami meldowaliście mi, że wchodzą! Sami sobie szkodzicie tymi nieprawdziwymi meldunkami! Gdybyście mi jeszcze pięć godzin temu powiedzieli, że nie wchodzą, a wy nie możecie wejść do tego lasu, bo stamtąd idzie silny ogień, to dałbym wam potężne wsparcie artylerii i dawno weszlibyście do tego lasu i przecięli go. A wy boicie się powiedzieć o przeszkodzie, nie składacie właściwego meldunku i przez wasz nieprawdziwy meldunek, przez takich durniów jak my obaj, giną ludzie. [...]


126. Lekki Korpusu Strzelców Górskich. Stanowił prawe skrzydło natarcia, które po nawale ogniowej wystartowało z linii: ulica Szczejkowicka, las razem z parkiem Piaskownia, Kleszczówka do stacji Kolejowej. Mieli wsparcie czołgów z 5. Samodzielnej Brygady Pancernej Gwardii. Natarcie straciło impet w trójkącie miejscowości Rowień, Kłokocin, Rogoźna. Potem wygasło po przegranym starciu w bitwie o Rój. W nocy jedna z brygad zdobyła Brodek.

    Wyszliśmy z domu i pojechaliśmy do przodu przez Żory. Miasto wciąż jeszcze płonęło i było zapchane ludźmi i sprzętem, jechaliśmy więc przez nie prawie godzinę. Kiedy utknęliśmy w korku, zobaczyłem dom, którego ściana zawaliła się nienaturalnie, wyginając się w stronę ulicy. Po drodze Moskalenko zobaczył przemykającego żołnierza z białym zawiniątkiem pod pachą. Żołnierz wlazł do kabiny samochodu, myśląc, że ukrył się przed zwierzchnikiem.

— Powiedz no mi, dlaczego uganiasz się za łachami, kiedy giną tam ludzie? Moskalenko wskazał palcem na zachód. Co?
— My, artylerzyści, zostaliśmy w tyle, utknęliśmy w korku. — Czekamy powiedział żołnierz.
— A dlatego zostaliście w tyle i utknęliście w korku, że uganiacie się za łachami, podczas kiedy inni ludzie tam giną rzekł Moskalenko.
— Melduję, że nie — powiedział nagle żołnierz. Wziąłem to, żeby było czym przecierać armatę. Moskalenko spojrzał na niego, na wystające z zawiniątka tasiemki kalesonów i na pasiasty rękaw koszuli, a potem kątem oka zerknął na mnie. Byłem tak zdumiony zręczną odpowiedzią artylerzysty, że nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Moskalenko popatrzył na mnie, znowu na żołnierza, uśmiechnął się i rzekł: — Diabelny spryciarz, wie, co powiedzieć przełożonym! 

Na zdjęciu widzimy wyrzutnie BM -13 w czeskiej Ostrawie. Bardzo prawdopodobne a wręcz pewne, że ta konkretną maszyna, działała w Żorach w dniu przełamania. Źródło: waralbum.ru

    Weszliśmy na wzgórze, na którego grzbiecie rzeczywiście znajdował się ogromny lej. Umieszczono w nim krzesła, na jednym usiadł Moskalenko, na drugim Eepiszew, a na trzecim stanął aparat telefoniczny. Okazało się jednak, że linia nie była tutaj doprowadzona, przeciągnięto ją nieco bardziej w lewo, do małego kurhaniku, który sterczał jak pępek na samym szczycie pagórka. Kapitan z kompanii ochrony sztabu przybiegł i zameldował, iż punkt obserwacyjny jest urządzony właśnie na tym pępku, i pokazał na kręcących się tam saperów.

— Co oni tam budują? — zapytał Moskalenko.
— Punkt obserwacyjny — odparł kapitan.
— Cóż to za mędrzec kazał im budować punkt obserwacyjny na tym pępku?
— Nie jest mi wiadomo, towarzyszu dowódco.
— Zaprzestać — polecił Moskalenko.

    Usiadł na krześle i czekał, kiedy doprowadzą linię telefoniczną do leja. Powiedziano mu, że niedaleko stąd, o kilkaset kroków, jest domek, dokąd doprowadzono już telefon i gdzie znajdują się oficerowie sztabu 95 korpusu. Ale Moskalenko z jakiegoś powodu nie chciał tam iść i z uporem siedział w leju, obserwując przez lornetę, jak na drodze biegnącej na południowy zachód stoi bez ruchu długa kolumna.

Nie ten czas, nie ta lokalizacja, ale duet ten sam. Przy telefonie dowódca 38. Armii gen. K. S. Moskalenko obok, członek Rady wojskowej gen. A.A. Episzew. Źródło: waralbum.ru

— Nie posuwają się dranie — powiedział. — To skandal!
Łącznościowy już biegli przez pole i rozwijając szpule, ciągnęli przewody. W końcu dociągnęli je do leja i zaczęli podłączać telefon. Zajmował się tym oficer łączności, ale coś mu tam nie wychodziło i telefon nie działał. — No jak, będzie działał ten telefon czy nie? — pytał Moskalenko cicho i jakby od niechcenia, tylko lekkie syczenie w głosie zapowiadało wybuch.
— Proszę mi powiedzieć, będzie działał czy nie?
— Za chwilkę, niosą już inny aparat.
— Gdzie ten inny aparat?
— Właśnie niosą.

    I rzeczywiście, nie minęła minuta i przyniesiono inny aparat, podłączono go, ale i on nie od razu zaczął działać, dwa lub trzy razy sprawdzano słyszalność. W końcu Moskalenko połączył się z tym, kogo potrzebował, ale w trakcie rozmowy łączność urwała się. Połączył się znowu, i znowu przerwa w połączeniu.

— Zostańcie z Bogiem powiedział Moskalenko. Eepiszew, jedziemy do korpusu! — Towarzyszu dowódco, a co z telefonem? Zostawić tutaj czy co? - pytał oficer łącznościowiec.
— Jak to czy co? - powiedział Moskalenko wychodząc z leja. - Przecież nie pociągniesz go za mną, a skoro nie pociągniesz, to trzeba zostawić. Jedziemy!

    Przecisnęliśmy się znowu przez korek i ruszyliśmy parowem, który w ciągu dnia Niemcy ostrzeliwali. Leżały tam poszarpane trupy koni i rozbite wozy. Potem wjechaliśmy na górę, minęliśmy ją i zatrzymaliśmy się w jakiejś małej wioseczce. Tutaj zaczęła się cala seria besztań. Najpierw Moskalenko natknął się na lejtnanta, dowódcę plutonu ochrony sztabu.

— Gdzie wasz dowódca korpusu?
— Nie wiem.
— Jak to nie wiecie? Cóż to za korpus, że nie wiadomo, gdzie jest jego dowódca, co?
— Przyprowadźcie mi któregoś z oficerów operacyjnych.

Gdy lejtnant biegał po oficerów, Moskalenko zauważył, że na zboczu wzniesienia okopują się żołnierze. Jeden z nich siedział tuż koło drogi w już wykopanym dość płytkim okopie.
— Coście za jedni?
73. batalion brygady szturmowej.
— Gdzie wasz dowódca?
— Jest tutaj.
— Wezwijcie go do mnie.


73. Samodzielny Batalion z 15. Szturmowej Brygady Inżynieryjno Saperskiej. Z tego schematu wynika, że ten batalion startował dziś na Kleszczówce, podążając przez północną część miasta, dotarli do Rogoźnej obok dworku, oraz okolic wzgórza 286.7 na którym toczy się obecna akcja książki i ciekawe czy ten major, który podejdzie za chwile do Moskalenki, nie jest przypadkiem autorem tego dokumentu.


Po dwóch minutach przyszedł dowódca, major o lekko zaczerwienionej twarzy.
— Co tu robią wasi żołnierze? Syczącym głosem spytał Moskalenko.
— Zajmują obronę.
— Nie pozwalam. Zabierajcie stąd natychmiast wszystkich swoich żołnierzy i do przodu! Na Wodzisław, naprzód! Zapomnijcie na czas tego natarcia słowa ,,zajmować obronę". Zapomnijcie o tych słowach.
— Rozkaz, towarzyszu dowódco. Pozwólcie zameldować...
— Nie pozwalam. Wykonać!

Moskalenko poszedł do wsi, do której nie zdołaliśmy dojechać. Major na kilka sekund zatrzymał się przy Eepiszewie, mówiąc, że nie jest niczemu winien, że naprawdę pułkownik wydał taki rozkaz. Major pobiegł z powrotem do swoich żołnierzy, żeby jak najszybciej poderwać ich do marszu. Moskalenko zaś natknął się po kilku krokach na idącego w jego stronę podpułkownika, szefa sztabu korpusu.

— Co macie w tej wsi? — zapytał go.
— Sztab.
— A czemu tutaj?
— Tak kazał dowódca korpusu.
— Gdzie on jest?
— Pojechał do przodu, do brygad.
— A wy co tutaj robicie? Przyglądacie się, jak na tyłach waszego sztabu korpusu żołnierze zajmują obronę? Tak? Skoro nie umiecie kierować ludźmi, to przynajmniej jedźcie do przodu, między szyki bojowe. Skoro nie jesteście w stanie poderwać ludzi do walki własnym rozumem i autorytetem, to podrywajcie ich chociażby swoją obecnością. Zrozumieliście mnie? Zabierajcie się stąd, do przodu, żebym was tu więcej nie oglądał. Pozostawić kogoś przy telefonie, a cała reszta do przodu!
— Gdzie do przodu?
— NA WODZISŁAW! Zabierajcie ten wasz szturmowy batalion i prowadźcie go do przodu. 

    Podpułkownik pobiegł wykonać rozkaz, a Moskalenko wszedł do domu i usiadłszy przy telefonie, przez całą godzinę rozmawiał z dowódcami i szefami sztabów korpusów i dywizji, z dowódcami artylerii, wypytywał, jak kto walczy, wymieniał punkty, na jakie należy położyć ogień. A kiedy ktoś zameldował mu, że jedna z dywizji wbrew oczekiwaniom nie posunęła się do przodu, krzyknął ostro do słuchawki:
— Przekażcie w moim imieniu temu waszemu tak zwanemu dowódcy dywizji, żeby poszedł do swojego batalionu i poderwał go do natarcia, skoro inaczej nie umie nim pokierować! Skoro jest na takim poziomie, że może być tylko dowódcą batalionu, to niechaj prowadzi do walki batalion!

    Kiedy wyszliśmy w końcu, żeby wsiąść do samochodu, znowu zjawił się podpułkownik, szef sztabu korpusu. Okazało się, że zdążył już przejechać się do przodu, melduje więc Moskalence, że dowódca korpusu znajduje się w takiej to a takiej brygadzie i prosi o poinformowanie, że organizuje teraz zdobywanie lasu, który jest w przodzie.
— Organizuje zdobywanie! — powtórzył Moskalenko — Tu nie trzeba organizować zdobywania, tylko przejść przez ten las, w którym nie ma nieprzyjaciela.
— Nie, towarzyszu dowódco, pozwólcie sobie zameldować, że nieprzyjaciel tam jest...
— Cóż to, sami go widzieliście?
— Widziałem.
— Coście zaobserwowali?
— Silny ogień z broni maszynowej.
— Przekażcie waszemu dowódcy korpusu, żeby prędzej przeszedł przez ten las. Im później przystąpi do tego, tym trudniej mu to przyjdzie i tym więcej będzie nas kosztować strata czasu. Zrozumieliście?

Rogoźna ulica Łąkowa. Po prawej stronie widać laski, z którymi miał problem ten 126. Lekki  Korpus Strzelców Górskich. Dowódca, o którym mowa powyżej pojechał do brygad, które walczyły wtedy o Rój. Panowie rozmawiają gdzieś w okolicy miejsca, znad którego zrobiono to zdjęcie, czyli w północnej części Rogoźnej. Moskalonko pojedzie teraz dowiedzieć się jakie postępy poczynił drugi, znacznie silniejszy 95. Korpus Strzelców. Tam również nie będą mieć dla niego dobrych wiadomości. Całe zakrojone na szeroką skalę natarcie umarło przed miejscowością Borynia. Wychodzi, że obydwa działające tutaj korpusy 38. Armii wspólnymi siłami doszły do Rogoźnej. Autor zdjęcia Tomasz Bednarczyk.

    Pojechaliśmy z powrotem i skręciwszy z szosy, dojechaliśmy wyboistą polną drogą do piętrowego murowanego domu, w którym mieściło się teraz stanowisko dowodzenia 95. Korpusu, tego korpusu, w którym byłem z rana. W pobliżu domu jakiś żołnierz, podwiesiwszy na plocie zająca, zręcznie go oprawiał. Za ogrodzeniem płonęło ognisko i coś gotowano. W oddali widać było w różnych miejscach dymy ognisk. Żołądek dopominał się o swoje prawa. Jak to zazwyczaj bywa, natarcie siłą rzeczy zamarło aż do świtu.

    Nieraz przekonałem się, że w takich wypadkach, kiedy natarcie nie jest specjalnie wyznaczone na noc, lecz trwa od samego rana, to w nocy, jakiekolwiek by były rozkazy, żołnierze z reguły nie walczą. Zazwyczaj poranne meldunki o tym, jak daleko oddziały posunęły się w ciągu nocy, niewiele mają wspólnego z rzeczywistością, zależą głównie od rzetelności dowódców układających te meldunki, od większej lub mniejszej ich prawdomówności wobec przełożonych. Dowódcy korpusu nie było na stanowisku dowodzenia. Wyjechał gdzieś do przodu.

95. Korpus Strzelców wykonywał uderzenie główne, dywizje wraz z 1. Czechosłowacką Brygadą Pancerną stoczyły ciężkie bitwy o Baranowice, Osiny, Bajerówkę. Natarcie umarło przed laskiem koło Ławczoka oraz w południowej części Rogoźnej, gdzie założono sztab. Nocą obrońcy zwinęli front i następnego ranka oddziały ruszyły w kierunku na Wodzisław przez miejscowości Borynia, Szeroka, Gogołowa następnie Mszana i Wilchwy. Na mapce widać ich pas natarcia, pozycje startowe dywizji, łącznie z punktem obserwacyjnym w Dąbie. Widać również linię obony oraz rejony umocnione wokoło Żor.

    

    Prosto z korpusu pojechaliśmy do sztabu armii. Saperzy już w zupełnej ciemności budowali na rzece koło Żor jeszcze jeden most, ale już nie prowizoryczny, tylko solidny, o dużej przepustowości, toteż przyszło nam w nocy znowu utknąć w korku.

    Żeby nie zapomnieć, zapiszę dwa zabawne szczegóły z żołnierskiego życia. Na ostatnim stanowisku dowodzenia, na którym byliśmy, zobaczyłem nagle żołnierza w czapce uszance, waciaku i w kurzowych butach. Na dłoniach miał bielusieńkie giemzowe rękawiczki, na tle tego stroju szczególnie rzucające się w oczy. Zapobiegliwi artylerzyści mają z reguły coś przytroczone do długich lawet. Na jednej lawecie jest rozciągnięta tusza krowia, na innej przewieszone gęsi, powiązane za szyje, cały wylęg. Zwisają aż do ziemi i oddawszy duszę Bogu, wloką żałośnie po piasku martwe lapki…

----- KONIEC -----

Tablica pod Żorskim Czołgiem




Opracowano na podstawie książki:
K. Simonow, „Różne dni wojny”. Tom. 2, Lata 1942-1945, Wydanie PL: Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1981 (Strony 521 -544).
Wersja w wydaniu rosyjskim Raznyye Dni Voyny.


Inne artykuły na temat walk w 1945 roku na CIEKAWAOKOLICA:







Komentarze