Dzisiejszy post stworzony jest na bazie książki „Różne dni wojny”. Gdy po raz pierwszy miałem ją w rękach, nie wiedziałem do końca, w jakich miejscach na mapie Żor odbywa się akcja. Dziś to wiem na podstawie innych źródeł. Mój ewentualny komentarz będzie pod grafikami i w kwadratowym nawiasie, trzy kropki oznaczają, że jest wycięty kawałek tekstu autora.
K. Simonow, „Różne dni wojny”. Tom. 2, Lata 1942-1945, Wydanie PL: Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1981 (Strony 521 -544).
Notatnik z 24 marca 1945 roku.
Wreszcie zaczyna się dawno oczekiwane natarcie, raz jeszcze przeniesione z powodu pogody z wczoraj na dzisiaj, Tym razem postanowiono uderzyć z niemal całkiem głuchego ostępu leśnego, przez miasto Żory, pod którym zajmują pozycję nasze oddziały. Po lekcji, jakiej udzielono nam podczas poprzedniego nieudanego natarcia, przygotowywano je teraz w największej tajemnicy. Nad ranem drogi były zupełnie puste, wszystko już zawczasu odciągnięto na boki i zamaskowano. Tylko przy samym przednim skraju stoją, zamaskowane gałązkami i osłonięte poranną mgiełką, czołgi brygady czechosłowackiej i pułk naszych dział samobieżnych. Wysunięto je tutaj w nocy.
Początek przygotowania artyleryjskiego wyznaczono na 8:15. Gwiazdy już bledną, a od strony okolicznych bagien, stawów i jezior ciągnie wilgocią. [...] Wymijamy czołgi i działa samobieżne, skręcamy w lewo i zatrzymujemy się koło trzech murowanych domów. Tutaj znajduje się punkt obserwacyjny korpusu. Koło ogrodzenia z siatki jest dziura w ziemi. Jest to szczelina osłonięta na wszelki wypadek dwoma rzędami gałęzi.
Przedni skraj przebiega mniej więcej kilometr stąd. W przodzie widać nasyp kolejowy, na którym umocnili się Niemcy. Za nasypem są Żory, ale na razie osłania je mgła. Wchodzę do małego pokoju, w którym stoi kilka obitych pluszem krzeseł i niklowane łóżko. Dowódca 95. Korpusu Strzelców generał Mielnikow leży na łóżku w rozpiętym mundurze, z rękami podłożonymi pod głowę. [...]
W tym samym pokoju jest również szef sztabu i szef artylerii. Wszyscy trwają w męczącym oczekiwaniu. To jeden, to drugi wychodzi na ulicę, żeby zobaczyć, jaka jest pogoda. Mgła wciąż jeszcze nie opadła, chociaż dzień zapowiada się ładny.
— Nie opadnie przed jedenastą. — mówi posępnie Mielnikow
— Już wczoraj meldowałem o tym dowódcy. Wczoraj także było potem ładnie, ale mgła opadła dopiero o jedenastej. Jeżeli zaczniemy przedwcześnie, to wystrzelamy niepotrzebnie dużo pocisków. Ktoś z obecnych mówi, że byłoby lepiej zacząć o dwunastej albo o pierwszej, ta niezwyczajna dla Niemców pora kompletnie by ich zaskoczyła.
— Moim zdaniem i tak będzie to dla nich zaskoczeniem — mówi Mielnikow. Jestem przekonany, że do tej pory nic nie wiedzą. Zachowują się ani za cicho, ani za głośno, tak jak zwykle, ale jeżeli zaczniemy, zanim opadnie mgła, to na próżno wystrzelamy pociski, a to będzie źle. [...]
Dzwoni Moskalenko! [dowódca 38. Armii]
— Tak jest. Słucham. Tak jest ... — ucieszony czymś Mielnikow mówi do słuchawki, po czym ją odkłada. Przesunięto o godzinę, Natychmiast zawiadomić wszystkich zwraca się do dowódcy artylerii. Potem znowu się zasępia i powtarza z uporem, że o dziewiątej piętnaście mgła też jeszcze nie opadnie. [...] Po pięciu minutach, utykając na jedną nogę, wchodzi dowódca brygady artylerii. Szczupły, o spiczastym nosie, wydał mi się bardzo młody, dopóki nie ściągnął z głowy żołnierskiej czapki z generalską gwiazdką. Był niemal zupełnie siwy. […]
Po kilku minutach dzwonią z dowództwa armii, że przygotowanie artyleryjskie znowu odłożono o godzinę. To dobrze mówi Mielnikow. Więc o DZIESIĄTEJ PIĘTNAŚCIE. A mgła i tak przed jedenastą nie ustąpi, powtarza z uporem. [...] Wychodzę na ulicę. Mgła zaczyna jednak powoli opadać. Już widać dachy domów na skraju Żor. Zaczynam przypuszczać, że Mielnikow jednak się myli i mgła ustąpi jednak przed jedenastą.
— Przed jedenastą nie opadnie — powtarza
— Zameldowalibyście dowódcy — radzi ktoś.
— Co mam meldować! Oni tam także wszystko widzą nie gorzej niż ja. Przecież nie siedzą gdzieś w sztabie, tylko tutaj, osiemset metrów ode mnie.
— Czyżby jednak coś zwąchali? — mówi do słuchawki zaniepokojony Mielnikow
— Nie może być. Postrzelajcie do nich trochę z tych dział, które są ustawione do strzelania na wprost. — Niechaj sobie trochę do nich po strzelają, dadzą im małego łupnia, to też zysk. A ponadto byłoby to nawet podejrzane, gdybyśmy ich obserwowali, nie strzelając.
— To już gorzej — stwierdza Mielnikow. Wszyscy w pokoju są podenerwowani.
— Niedobrze, jeżeli mimo wszystko coś zwąchali. Chociaż podtrzymuję to, co powiedziałem: nie powinni byli nic zauważyć, ale w takim razie, dlaczego przesuwają oddziały? No nic, za pięćdziesiąt minut zaczniemy. Nawet jeżeli odejdą na drugą pozycję, to i tak daleko nie ujdą. Na pierwszą pozycję damy tylko dziesięć minut ognia i potem od razu przeniesiemy ogień na drugą. Jeszcze nie wiadomo, gdzie gęściej będą padać pociski. Oczywiście, ze względów psychologicznych byłoby źle, gdyby się czegoś domyślili. W takich wypadkach zawsze potem trzymają się mocniej. Zresztą, tak czy owak wytłuczemy ich co do jednego. A u nieboszczyków czynnik psychologiczny nie odgrywa specjalnej roli. Niechaj armaty strzelają na wprost, to jak najczęściej. Niech działa strzelają pojedynczo, bez otwierania ognia ciągłego.
W pobliżu zaczynają padać niemieckie pociski. Drżą szyby.
— Kapie — mówi Mielnikow. Wybuchy stają się coraz częstsze. Po chwili napad ogniowy ustaje. Zapada cisza. Tylko na przednim skraju strzelają na wprost niezbyt głośno, co pewien czas, nasze działa małokalibrowe. Ktoś dzwoni z dywizji. Odłożywszy słuchawkę Mielnikow mówi:
— Meldują, że strzelają do Niemców, celnie. A ci, co odeszli, wrócili na nasyp.
—Nie szkodzi. Wytłuczemy ich. Co do nogi! — Wymawia to urywanie, z wielokropkiem. Wali przy tym ciężko pięścią w stół.
-- UDZERZENIE POMOCNICZE --
Punktualnie o dziewiątej trzydzieści dobiega z lewej strony ciężki gwizd katiusz i jedno głębokie westchnienie setek luf artylerii. SĄSIEDZI ZACZĘLI!!! Wychodzimy na dwór. Z lewej, dziesięć kilometrów stąd, wszystko ryczy i łomoce. To ze zdobytego podczas poprzedniego natarcia przyczółku zaczął przygotowanie artyleryjskie korpus Bondariewa.
— Ognia! — stojąc w progu, mówi do dowódcy artylerii.
Przed nami jeden wielki huk, wszystko się wali. Początkowo jeszcze można obserwować, jak pociski trAFIają w domy na skraju Żor. Potem nad miastem ukazują się nasze bombowce, wszystko zlewa się w ogromną łunę, nad którą unosi się całun dymu i kurzu. Tu i ówdzie z tego całunu wystrzelają w górę czarne słupy dymu. Nad niemieckimi transzejami na skraju miasta przelatują z ciężkim rykiem samoloty szturmowe. Za działami samobieżnymi posuwają się szosą czechosłowackie czołgi. Na drugim lub trzecim z nich czołgista w skórzanej kurtce macha zdjętym z głowy hełmem ku maszerującej wzdłuż drogi piechocie.
![]() |
Atak czołgów i
lotnictwa. Zapewne u nas wyglądało to podobnie. Zdjęcie zrobiono podczas
szturmu na Wrocław. Źródło: waralbum.ru |
Z lewej i z prawej strony czołgów idzie piechota, przy czym, jak zawsze podczas ataku, wydaje się z odległości, że jest jej niewiele. Zresztą nie tylko się wydaje. Jeśli się weźmie pod uwagę cały ogromny mechanizm współczesnej wojny, to kiedy, tak jak na przykład dzisiaj, na kierunku głównego uderzenia przechodzi do natarcia przy wsparciu sąsiadów cala armia, na samym odcinku przełamania idzie praktycznie w pierwszym rzucie niezbyt wiele piechoty kilkuset, może do tysiąca ludzi. Wszystko jest urzutowane w głąb, a w tym korpusie, który przełamuje front na kierunku głównego uderzenia, przodem idzie jedna dywizja ugrupowana w dwa rzuty. W pierwszym rzucie idą dwa pułki, a w każdym z nich w przodzie po dwa bataliony. W tych batalionach jedna kompania idzie nieco z boku i z tyłu, a dwie z przodu. W rezultacie wychodzi na to, że na odcinku przełamania w pierwszych szeregach natarcia idzie siedmiuset, ośmiuset piechurów plus saperzy, plus czołgi i wszystko, co ich wspiera.
Po upływie pół godziny żołnierze przenoszą obok nas pierwszego rannego oficera. Niosą go we czterech, na płaszcz-namiocie. Mija jeszcze parę minut i ktoś przyprowadza wziętego do niewoli feldfebla. Jest umorusany, cały w sadzy i błocie, blondyn, wyglądający na trzydzieści pięć lat. Nie wiem, czy volkssturm, o którym ostatnio tyle się mówi, jest wykorzystywany na innych odcinkach frontu, czy też volkssturmiści nie poddają się, a więc nie trafiają do niewoli, w każdym razie wszyscy jeńcy, jakich widziałem ostatnio, byli nadal tak samo w średnim wieku, jak jeńcy niemieccy w poprzednich latach wojny. Nie widziałem wśród nich ani chłopców, ani starców. Co prawda wielu nosiło okulary i Bóg jeden wie, ilu z nich jest niepełnosprawnych, jednakże jak na razie ani dzieci, ani starców z volkssturmu nie oglądałem.
W tym, co mówi feldwebel [starszy sierżant], odpowiadając na pytania Ortenberga, nie ma nic specjalnie godnego uwagi. To samo zeznaje w analogicznej sytuacji prawie każdy niemiecki feldfebel. Ważne jest w istocie tylko to, że potwierdza: tak, Niemcy rzeczywiście nic nie wiedzieli o naszym natarciu. Wczoraj łącznościowcy coś im mówili, że u Rosjan coś się gdzieś rusza, ale bardziej sprecyzowanych informacji nie było i dowództwo nie wydało żadnych rozkazów, tak więc nasze uderzenie było dla nich zupełnym zaskoczeniem. Straty od naszego ognia, jak mówi feldfebel, są wielkie, a na pytanie o okoliczności, w jakich dostał się do niewoli, padła dość nieoczekiwana odpowiedź: „Rosyjscy koledzy zaszli mnie z dwóch stron, więc się poddałem".
Żołnierze
wyprowadzają feldfebla, a szef sztabu korpusu, który dotąd łączył się z
sąsiadem z lewej, podaje do wiadomości nowinę: mimo że u sąsiada zadawano tylko
uderzenie pomocnicze, a w pewnym sensie wykonywano właściwie demonstrację i
przygotowanie artyleryjskie było stosunkowo słabe i wprowadzono do walki małe
siły, to właśnie tam osiągnęliśmy dość poważny sukces: Niemcy, których sąsiad z
lewa miał przed sobą, załamali się i uciekli. Z jednej dywizji niemieckiej
wzięto już czterdziestu jeńców (pod koniec dnia dowiedziałem się, że poddało
się z tej dywizji około dwustu ludzi). Według zeznań jeńców dywizja ta przed
dwoma dniami przybyła z Włoch, gdzie żołnierze przywykli do wojny pozycyjnej z
naszymi sojusznikami i bardzo bali się frontu wschodniego. Pewnie dlatego
uciekli.
Wsiadamy do Jeepa Willysa i jedziemy do Żor.
W pierwszej chwili
sądziłem, że miasto jest puste, potem jednak okazało się, że nie. Po prostu
ludzie siedzieli jeszcze w piwnicach. Przejechaliśmy przez Żory i skręciliśmy w
prawo, do stojącej na skraju miasta fabryki, nad którą sterczał w niebo komin
przebity przez kilka pocisków. Gdy zawróciliśmy do fabryki, napotkaliśmy po
drodze punkt obserwacyjny dywizji, która nacierała w prawo od Żor. W małym
schronie zastaliśmy jej dowódcę, generała Dudariewa. [Dowódca 351. Dywizji
Strzelców]. Dudariew jest wysoki, barczysty, nosi okulary, które nie pasują do
jego dość prostackiej, wyrazistej, męskiej twarzy, czapkę ma zsuniętą na tył
głowy, rozpięty kołnierz munduru. Właśnie szykuje się do wyjazdu gdzieś do
przodu, ale przedtem załatwia w pośpiechu, jakieś pilne sprawy [...] Od
Dudariewa jedziemy do fabryki. Znajdowała się akurat na przednim skraju
Niemców. Trafiło w nią wiele pocisków, ale taką budowlę niełatwo jest zburzyć,
w zasadzie więc ocalała. Jest to duży, prostokątny, murowany budynek,
zawierający trzy hale. Prawdopodobnie jest to fabryka o wąskiej specjalizacji.
Na podłodze leżą jeden na drugim świeżo wytoczone pierścienie obrotowe łożysk
wież czołgowych. Pewnie tutaj się je produkuje. W hali nie ma prawie niczego
poza kilkudziesięcioma ogromnymi maszynami do obróbki skrawaniem i szlifierek.
W ostatniej, trzeciej hali, na samym jej końcu, między dwiema wielkimi szlifierkami, pod dziurą w suficie od wybuchu pocisku leży nasz zabity żołnierz, dosłownie rozszarpany przez ten pocisk. Po co wlazł w ten najodleglejszy zakątek, gdzie czekała go śmierć? Ścigał jakiegoś Niemca? Nie wiadomo. Nikt nie zdoła już odpowiedzieć na pytanie, dlaczego ten człowiek znalazł śmierć właśnie tutaj, w niemieckiej fabryce w Żorach, między dwiema szlifierkami. Na wojnie dzieje się jednak tyle bezsensownych rzeczy.
Z fabryki wracamy do miasta. Ludność zaczyna wychodzić z piwnic. Ogłuszeni, brudni, umazani błotem, zasypani tynkiem ludzie, oszołomieni tym, co się działo. Przez półtorej, dwie godziny przeżyli zaiste straszliwe chwile i w żaden sposób nie mogą dojść do siebie. Stoją przy powybijanych oknach, wyrwanych drzwiach i patrzą w milczeniu na przechodzących żołnierzy. Są wśród nich osoby w średnim wieku, są starcy, najwięcej jednak kobiet i dzieci. Zatrzymujemy się, wszczynamy rozmowę. Okazuje się, że to Polacy. Niemiecką ludność cywilną już dawno ewakuowano z miasta. Pozostali tu tylko Polacy, którzy nie chcieli uciekać i w imię tego zdecydowali się na najgorsze. Jedziemy jedną ulicą, potem drugą. Podjeżdżamy do kościoła. Zdaje się, że to ten sam, o którym przed tygodniem mówił po powrocie ze zwiadu Iwan Pietrow, że widać z niego wszystko, trzeba więc pierwszymi wystrzałami zburzyć punkt obserwacyjny Niemców, który najprawdopodobniej mieści się właśnie tam. Jeżeli tak rzeczywiście było, to teraz nie ma po nim śladu. Z kościoła ostał się tylko szkielet. Sąsiadujący z nim cmentarz jest także zryty przez wybuchy cały w lejach. Doprawdy, wojna nawet umarłych nie zostawia w spokoju.
Wstępujemy do jednego z ocalałych domów. Sąsiedni budynek, trafiony przez bombę w sam środek, zawalił się do wielkiego leja, zasypując go prawie po brzegi. A ten dom, tuż obok, ocalał. W korytarzach i w pokojach panuje bałagan, natłok rzeczy etażerki, wieszaki, serwetki. Wszelkiego rodzaju drobiazgi domowe, które w takiej sytuacji wyglądają wręcz idiotycznie. W pokojach kręci się kilka kobiet, chodzą po korytarzach z dziećmi na ręku.
Na jednej z ulic spotykamy jeńców, dziesięć osób. Krótka rozmowa z nimi nie odznacza się niczym szczególnym, ale notuję w pamięci charakterystyczny szczegół: jeden z jeńców, Gefreiter, [Kapral] ma na mundurze kilka strzępków jedwabnych nitek w miejscu, gdzie Niemcy zazwyczaj nosili wstążkę honorową za udział w kampanii rosyjskiej zimą 1941-42. Gefreiter pewnie przestraszył się i pośpiesznie zerwał odznakę, zapominając usunąć jej pozostałości. Na następnej ulicy spotykamy jeszcze jednego jeńca, którego prowadzi barczysty żołnierz o szerokiej gębie. Gdzieś go wziął? — pyta Ortenberg.
— Tutaj, w Żorach.— Jak się poddał?
— Wcale się nie poddał. Idę i widzę, że wylazł z piwnicy, ale dalej pełznie na czworakach między kamieniami. No to pociągnąłem go za kołnierz.
![]() |
Panorama zniszczonego miasta. Zdjęcie wykonano jakiś czas po wojnie, pochodzi z Archiwum Muzeum Miejskiego
w Żorach, koloryzację wykonał Maciej Rakoczy zorydawniej.pl |
Żory coraz bardziej zapełniają się wojskiem i pojazdami. Saperzy o pełnych napięcia twarzach rozglądają się dokoła, macają swymi wykrywaczami min, a już za nimi trąbią niecierpliwie ciężarówki. Wydostajemy się z Żor i jedziemy na zachód zapchaną pojazdami drogą. Na jej początku, przy wyjeździe z miasta stoi na skrzyżowaniu drogowskaz z napisem po niemiecku:
,,Loslau 18 Kilometer".
Przejeżdżamy dwa i pół kilometra, za jakąś wsią widzimy na drodze i w przydrożnych rowach to tu, to tam trupy Niemców. Zjeżdżamy w dół, wspinamy się na wzniesienie, potem jeszcze pod górkę. Przy drodze stoją Pietrow i Mechlis. Czekają, aż zlikwiduje się korek, stoją ciężarówki, furmanki i czołgi. Podszedłem do Pietrowa. Po raz pierwszy, odkąd się znamy, widziałem go tak szczęśliwego, z promieniejącą twarzą. Nie miał już na głowie papachy, był po wiosennemu.
— Nieźle obrobiliśmy to miasto — rzekł.
Podszedł do niego Ortenberg i powiedział, że rozmawiał z Niemcami i że oni nic nie wiedzieli o naszym natarciu.— Nie wiedzieli, to prawda — stwierdził Pietrow. — Wszyscy, którzy tutaj byli, zostali na miejscu.
[...]
Swoim zwyczajem, Pietrow na tym etapie oczekiwania nie tyle dowodził, co obserwował i oceniał, i jeśli można się tak wyrazić, węszył klimat walki. Jego adiutant i jeszcze kilku oficerów metodycznie rozładowywali korek, myśmy zaś stali w parowie pod drzewem, gdy naraz wprost nad naszymi głowami zawył wściekle pocisk. Dźwięk był krótki, szybki, zaraz potem powinien nastąpić bliski wybuch. Pietrow, Mechlis, Ortenberg i Alpert aż przysiedli. A ja, muszę to wyznać, przyległem. Byłem przekonany, że pocisk wybuchnie tuż, tuż. Jednakże gwizdnął nam nad głowami i nie eksplodował. Upadł gdzieś i nie wybuchnął. Wszyscyśmy się wyprostowali. [...]
![]() |
W pewnej chwili odniosłem wrażenie, że ruch na przedzie uległ zahamowaniu. Pietrow był niezadowolony, denerwował się. Mechlis powiedział mu, że teraz chyba należałoby puścić do przodu piętnaście, dwadzieścia czołgów i ryzykując ich utratę, spróbować przedrzeć się do Wodzisławia. Właśnie teraz, ponieważ potem potrzebne będą w tym celu znacznie większe siły. Pietrow przyznał mu rację. I trzeba by jeszcze wysunąć do przodu jakieś pięćdziesiąt dział do strzelania na wprost, żeby ostrzeliwały miasto. Nie wiem, w jakiej mierze zostało to potem zrealizowane, w tym momencie, przy mnie, żadnych rozkazów nie wydano.
Wszystko, co przełamywało pierwszy pas obrony Niemców, ciągnęło teraz drogami do przodu. Ale chyba artyleria, która po przygotowaniu ogniowym z opóźnieniem zjechała ze stanowisk, utknęła gdzieś wśród tego powszechnego ruchu. Walka w przodzie ucichała. Bez artylerii piechota nie szła do ataku i tempo natarcia trochę osłabło. Co prawda większość czołgów poszła już do przodu, ale jeszcze nie było dokładnie wiadomo, jaką rubież osiągnęła piechota. Po pierwszym pomyślnym zrywie zdarzają się nie tylko złe niespodzianki, ale również dobre. Niekiedy z braku łączności nadsyłano meldunki nie tylko pomniejszające fakty, jak to bywa podczas niepomyślnie przebiegającego natarcia, wyolbrzymiające.
Dom pełen był kierowców i żołnierzy, których napchało się tam zaraz po pierwszych wystrzałach. Niemcy nie strzelali więcej. Jak się dowiedziałem wieczorem, dwieście metrów od miejsca, gdzieśmy stali, w czasie tego ostrzału została zniszczona radiostacja, zginął dowódca brygady artylerii i jego szef łączności, kilku oficerów odniosło rany. Po dwudziestu minutach sposępniały Pietrow wsiadł w milczeniu do willysa i pojechał z powrotem do Żor. Stamtąd pewno na inne odcinki frontu. Ortenberg udał się na poszukiwanie szefa wydziału politycznego jakiejś dywizji, ja zaś, pożegnałem się z ALPERTEM, który pojechał do redakcji WYWOŁAĆ ZDJĘCIA.
Generał MOSKALENKO znajdował się w smętnym, nieco sarkastycznym nastroju.
— Źle idą mówił. — Źle! Idą, stają, idą, stają... Diabli wiedzą, co to za tempo. Nie starcza im zrywu. Trzeba ich popychać. Smutne to. Bardzo smutne! Musimy walczyć na dwa fronty z Niemcami i ze swoimi. A zwłaszcza po każdym przygotowaniu ogniowym z artylerzystami, żeby w porę ruszali potem do przodu.
Kiedy przyszedłem, Moskalenko przywitał mnie z żartobliwym wyrzutem:
—No i jak, pojedziemy na nowy punkt obserwacyjny? - zapytał Moskalenko Eepiszewa.
— A gdzie jest wasz nowy punkt? — zapytałem.
— Za Żorami w lewo, na pagórku.
Stamtąd jest bardzo dobra widoczność. Kiedy wyjeżdżaliśmy do przodu, upatrzyłem
sobie to miejsce na punkt obserwacyjny. Urządzono go tam wprost w leju, w
którym już raz siedzieliśmy. Niemcy zauważyli, jak mu błyszczą naramienniki
Moskalenko ruchem głowy wskazał Eepiszewa i zaczęli strzelać. Więc my do leja!
Wielki, po naszej bombie. Odegrał, jak to się mówi, podwójną rolę. Gubanow, nie
zapomnijcie zabrać krzeseł zwrócił się do adiutanta. - Chociaż w leju, ale na
krzesłach. Pewnie już przeciągnięto tam łączność. No jak, idziemy?
W tym momencie zadzwonił jeden z dowódców korpusu.
[Był to Generał Sołowiew dowódca 126.Lekkiego Korpusu Strzelców Górskich, który miał wtedy spore kłopoty w laskach na północ od Rogoźnej. Patrz mapka poniżej. Z dwóch korpusów biorących udział w ofensywie na Żory ten był tym słabszym]
—Naprzód! — krzyknął. —Natychmiast naprzód! To nieładnie z waszej strony, że tak postępuje, bardzo nieładnie! Czyżbym musiał kijem popędzać was do przodu? Jaki opór? Żadnego oporu tam nie ma. Wchodzą do lasu? Przed pięcioma godzinami meldowaliście mi, że wchodzą! Sami sobie szkodzicie tymi nieprawdziwymi meldunkami! Gdybyście mi jeszcze pięć godzin temu powiedzieli, że nie wchodzą, a wy nie możecie wejść do tego lasu, bo stamtąd idzie silny ogień, to dałbym wam potężne wsparcie artylerii i dawno weszlibyście do tego lasu i przecięli go. A wy boicie się powiedzieć o przeszkodzie, nie składacie właściwego meldunku i przez wasz nieprawdziwy meldunek, przez takich durniów jak my obaj, giną ludzie. [...]
— Powiedz no mi, dlaczego uganiasz się za łachami, kiedy giną tam ludzie? Moskalenko wskazał palcem na zachód. Co?
— My, artylerzyści, zostaliśmy w tyle, utknęliśmy w korku. — Czekamy powiedział żołnierz.
— A dlatego zostaliście w tyle i utknęliście w korku, że uganiacie się za łachami, podczas kiedy inni ludzie tam giną rzekł Moskalenko.
— Melduję, że nie — powiedział nagle żołnierz. Wziąłem to, żeby było czym przecierać armatę. Moskalenko spojrzał na niego, na wystające z zawiniątka tasiemki kalesonów i na pasiasty rękaw koszuli, a potem kątem oka zerknął na mnie. Byłem tak zdumiony zręczną odpowiedzią artylerzysty, że nie mogłem powstrzymać uśmiechu. Moskalenko popatrzył na mnie, znowu na żołnierza, uśmiechnął się i rzekł: — Diabelny spryciarz, wie, co powiedzieć przełożonym!
![]() |
Na zdjęciu widzimy
wyrzutnie BM -13 w czeskiej Ostrawie. Bardzo prawdopodobne a wręcz pewne, że ta
konkretną maszyna, działała w Żorach w dniu przełamania. Źródło: waralbum.ru |
— Co oni tam budują? — zapytał Moskalenko.
— Punkt obserwacyjny — odparł kapitan.
— Cóż to za mędrzec kazał im budować punkt obserwacyjny na tym pępku?
— Nie jest mi wiadomo, towarzyszu dowódco.
— Zaprzestać — polecił Moskalenko.
![]() |
Nie ten czas, nie
ta lokalizacja, ale duet ten sam. Przy telefonie dowódca 38. Armii gen. K. S. Moskalenko obok, członek Rady wojskowej gen. A.A. Episzew. Źródło: waralbum.ru |
— Za chwilkę, niosą już inny aparat.
— Gdzie ten inny aparat?
— Właśnie niosą.
Przecisnęliśmy się
znowu przez korek i ruszyliśmy parowem, który w ciągu dnia Niemcy ostrzeliwali.
Leżały tam poszarpane trupy koni i rozbite wozy. Potem wjechaliśmy na górę,
minęliśmy ją i zatrzymaliśmy się w jakiejś małej wioseczce. Tutaj zaczęła się
cala seria besztań. Najpierw Moskalenko natknął się na lejtnanta, dowódcę
plutonu ochrony sztabu.
— Nie wiem.
— Jak to nie wiecie? Cóż to za korpus, że nie wiadomo, gdzie jest jego dowódca, co?
— Przyprowadźcie mi któregoś z oficerów operacyjnych.
Gdy lejtnant biegał po oficerów, Moskalenko zauważył, że na zboczu wzniesienia okopują się żołnierze. Jeden z nich siedział tuż koło drogi w już wykopanym dość płytkim okopie.
— Coście za jedni?
— 73. batalion brygady szturmowej.
— Gdzie wasz dowódca?
— Jest tutaj.
— Wezwijcie go do mnie.
— Co tu robią wasi żołnierze? Syczącym głosem spytał Moskalenko.
— Zajmują obronę.
— Nie pozwalam. Zabierajcie stąd natychmiast wszystkich swoich żołnierzy i do przodu! Na Wodzisław, naprzód! Zapomnijcie na czas tego natarcia słowa ,,zajmować obronę". Zapomnijcie o tych słowach.
— Rozkaz, towarzyszu dowódco. Pozwólcie zameldować...
— Nie pozwalam. Wykonać!
Moskalenko poszedł do wsi, do której nie zdołaliśmy dojechać. Major na kilka sekund zatrzymał się przy Eepiszewie, mówiąc, że nie jest niczemu winien, że naprawdę pułkownik wydał taki rozkaz. Major pobiegł z powrotem do swoich żołnierzy, żeby jak najszybciej poderwać ich do marszu. Moskalenko zaś natknął się po kilku krokach na idącego w jego stronę podpułkownika, szefa sztabu korpusu.
— Sztab.
— A czemu tutaj?
— Tak kazał dowódca korpusu.
— Gdzie on jest?
— Pojechał do przodu, do brygad.
— Nie, towarzyszu dowódco, pozwólcie sobie zameldować, że nieprzyjaciel tam jest...
— Cóż to, sami go widzieliście?
— Widziałem.
— Coście zaobserwowali?
— Silny ogień z broni maszynowej.
— Przekażcie waszemu dowódcy korpusu, żeby prędzej przeszedł przez ten las. Im później przystąpi do tego, tym trudniej mu to przyjdzie i tym więcej będzie nas kosztować strata czasu. Zrozumieliście?
Pojechaliśmy z powrotem i skręciwszy z szosy, dojechaliśmy wyboistą polną drogą do piętrowego murowanego domu, w którym mieściło się teraz stanowisko dowodzenia 95. Korpusu, tego korpusu, w którym byłem z rana. W pobliżu domu jakiś żołnierz, podwiesiwszy na plocie zająca, zręcznie go oprawiał. Za ogrodzeniem płonęło ognisko i coś gotowano. W oddali widać było w różnych miejscach dymy ognisk. Żołądek dopominał się o swoje prawa. Jak to zazwyczaj bywa, natarcie siłą rzeczy zamarło aż do świtu.
Nieraz przekonałem się, że w takich wypadkach, kiedy natarcie nie jest specjalnie wyznaczone na noc, lecz trwa od samego rana, to w nocy, jakiekolwiek by były rozkazy, żołnierze z reguły nie walczą. Zazwyczaj poranne meldunki o tym, jak daleko oddziały posunęły się w ciągu nocy, niewiele mają wspólnego z rzeczywistością, zależą głównie od rzetelności dowódców układających te meldunki, od większej lub mniejszej ich prawdomówności wobec przełożonych. Dowódcy korpusu nie było na stanowisku dowodzenia. Wyjechał gdzieś do przodu.
![]() |
Prosto z korpusu pojechaliśmy do sztabu armii. Saperzy już w zupełnej ciemności budowali na rzece koło Żor jeszcze jeden most, ale już nie prowizoryczny, tylko solidny, o dużej przepustowości, toteż przyszło nam w nocy znowu utknąć w korku.
Żeby nie zapomnieć, zapiszę dwa zabawne szczegóły z żołnierskiego życia. Na ostatnim stanowisku dowodzenia, na którym byliśmy, zobaczyłem nagle żołnierza w czapce uszance, waciaku i w kurzowych butach. Na dłoniach miał bielusieńkie giemzowe rękawiczki, na tle tego stroju szczególnie rzucające się w oczy. Zapobiegliwi artylerzyści mają z reguły coś przytroczone do długich lawet. Na jednej lawecie jest rozciągnięta tusza krowia, na innej przewieszone gęsi, powiązane za szyje, cały wylęg. Zwisają aż do ziemi i oddawszy duszę Bogu, wloką żałośnie po piasku martwe lapki…
----- KONIEC -----
![]() |
Tablica pod Żorskim Czołgiem |
Opracowano na podstawie książki:
K. Simonow, „Różne dni wojny”. Tom. 2, Lata 1942-1945, Wydanie PL: Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej, Warszawa 1981 (Strony 521 -544).
Wersja w wydaniu rosyjskim Raznyye Dni Voyny.
- Miasto Żory 1945 artykuł z 2017
- Styczniowe-walki-o-zory-1945
- Szlakiem 1 Czechosłowackiej Brygady Pancernej
- Dowódcy i ich wojsko
- Skład i Uzbrojenie 1. Czechosłowackiej B. Panc
Komentarze
Prześlij komentarz